środa, 17 września 2008

Z CAI w górach

CAI to: Club Alpino Italiano (założony w 1863 r.), klub zrzeszający wszelakiego rodzaju miłośników turystyki i sportów górskich. Zdaje się, że w Turynie ich główna siedziba mieści się w muzeum górskim na wzgórzu Kapucynów. Samo muzeum jest warte odwiedzenia, zawiera bogatą kolekcję przedmiotów i zdjęć związanych z Alpami, ale także i z Himalajami. Na dachu muzeum znajduję się taras widokowy, z którego, zakładając, że mamy dobrą pogodę, rozpościera się widok na Turyn i okoliczne szczyty Alpejskie, pisząc okoliczne mam na myśli te w promieniu 100 km.

Nie o muzeum górskim mam jednak zamiar napisać, a o wyprawie w góry z CAI. O istnieniu tego klubu dowiedziałem się od kolegi z pracy, który od kilku lat się wspina, a swą górską przygodę, zaczął z CAI. Ten klub organizuję przeróżnego rodzaju kursy, wycieczki, wyjazdy związane ze górami i sportami górskimi.


I tak można uczestniczyć w kursach wspinaczki letniej, a także i zimowej (oni mówią lodowej), na różnych poziomach. Kursy zaczynają się jesieniom. Organizują kursy na przewodników górskich, ale także kursy dla zwykłych turystów. Wiem, że organizują także szkolenia narciarskie na różnym poziomie, między innymi kurs narciarstwa ekstremalnego, głównie polegającego na wspinaczce, a dopiero potem na zjeździe.

Z tego, co wiem to członkiem CAI może zostać prawie każdy, płaci się niewielką, roczną składkę. CAI w Turynie działa niezmiernie prężnie, każdego tygodnia, któraś z grup organizuję wypad w góry, jedno lub dwu dniowy. Każdy wypad jest opisany i zamieszczony w rocznym programie, można, zatem wybrać sobie z bogatej oferty coś dla siebie, o odpowiednim stopniu trudności. Dzień przed wyjściem, zainteresowani uczestnicy zbierają się w muzeum górskim na prezentacji trasy. Swój udział zgłasza się organizatorowi, który wykupuje zbiorowe ubezpieczenie, w moim wypadku, to było około 3 EU na głowę. Wyjazd w góry zaplanowany jest na wczesny ranek. W przypadku mojego wypadu była to godzina 6.00 rano. Ludzie przyjeżdżają w umówione miejsce, część swoimi samochodami, ci, którzy nie mają swojego środka lokomocji zabierani są przez tych, którzy mają miejsca w samochodzie. Na koniec wycieczki, po prostu składasz się na paliwo, koszty są, więc nie wielkie. Moja wycieczka kosztowała mnie 7 EU.

Ja miałem okazje wziąć udział w wyprawie do doliny d'Ayas (patrz mapka), w rejonie Doliny Aosty, docelowo mieliśmy wejść na szczyt Corno Bussola (3023 m.n.p.m). Trasa średnio-trudna. Wspomniany kolega z pracy skontaktował mnie z dziewczyną (Luciom), która współorganizowała wyjście. Kolega nie mógł uczestniczyć w wycieczce, więc przyznaję, że obawiałem się trochę, że nie znając kompletnie nikogo z grupy, nawet ich wcześniej nie spotkałem i nie mówiąc po włosku, mogę mieć problemy z komunikacją.

Zbieraliśmy się o 6.00 rano przy jednym ze skrzyżowań w północo-zachodniej części miasta (nazywają to miejsce Mafei). Jest to stałe miejsce spotkań. Zostałem zabrany do jednego z kilku samochodów (jechaliśmy w 4 osoby). Wyruszyliśmy do Doliny Aosty. Niestety pogoda była kiepska, od kilku dni padało, tego poranka również. Po dwu, godzinach (z obowiązkową przerwą na kawę) dotarliśmy do parkingu, z którego wyruszyliśmy na Corno Busola. Startowaliśmy z poziomu 1815 m.n.p.m. Od tygodnia, może dwóch było dość zimno i wiadomo było, że od 2400 m.n.p.m. jest w górach śnieg. Początkowo szliśmy droga wzdłuż doliny. Droga była dość przyjemna, a tempo dość relaksacyjne. Szefem grupy był niejaki Ruben, bardzo miły gość, on prowadził, a grupę zamykała jakaś inna osoba, której nie poznałem. Mieli oni krótkofalówki, więc byliśmy dość profesjonalnie zabezpieczeni. Musze powiedzieć, że w Polsce trasy są o wiele lepiej oznaczone, tutaj co jakiś czas spotykaliśmy drogowskaz, ale pomiędzy znakami nie spotykałem zbyt wielu pomocnych oznakowań, należy mięć więc dość dobrą orientację i potrafić dobrze czytać mapy.

Ludzie byli bardzo otwarci, każdy starał się ze mną zamienić, choć parę słów. Jak na Włochów to było to dość niezwykłe zachowanie – mają oni bowiem narodowy wstręt do mówienia w obcych językach. Niestety od jakiś 2000 m.n.p.m, szliśmy w chmurze, w małym deszczu, który wyżej zamienił się w śnieg z deszczem. Szefostwo grupy zdecydowało się na dojście tylko do dwu stawów, na wysokość 2500, może 2600 m.n.p.m. Później się dowiedziałem, że dwie dziewczyny poszły na szczyt, i go zdobyły (pokazywały zdjęcia), więc wejście było możliwe, choć widoki były żadne.

Generalnie, w pewnym momencie grupa głównie rozmawiała o „polencie” – tradycyjnej górskiej, a może bardziej piemonckiej potrawie, robionej, zdaje się, że z kukurydzy, przypominającej kaszkę mannę. Na ową

polente zeszliśmy do schroniska, położonego na wysokości naszych Rysów (2440m). Schronisko było nieźle utrzymane, a bar serwował jedzenie smaczne i podane z zachowaniem dobrych włoskich restauracyjnych standardów.

Można było wybrać z pośród trzech rodzajów polenty: z kiełbasą, z duszonymi papryczkami (peperoni) oraz roztopionym na wierzchu żółtym serem. Trochę przypadkowo zamówiłem z peperoni. Sama polenta była dość dla mnie mdła i zapychająca, ale podobno rarytasem jest polenta z roztopionym żółtym serem. Może następnym razem spróbuję...

Włąścicielka schroniska zaoferowała nam też darmową grappę, namówiono mnie na spróbowanie expresso z grappą. Już w Turynie zauważyłem, że ludzie w barach często łączą kawę z alkoholem, spróbowałem i musze powiedzieć, że mi nawet smakowało.

O godzinie 18 byliśmy z powrotem w Turynie. Byłem lekko zmęczony, ale zadowolony i poznałem grupę bardzo miłych ludzi…

1 komentarz:

Adrian Moczyński pisze...

Jestem pod wrażeniem. Świetny artykuł.