niedziela, 26 października 2008

Mole Antonelliana - muzeum kina w Turynie


Mole Antonelliana, jest to całkiem pokraczny budynek, będący symbolem miasta Turyn. Jest on uwieczniony na dwu-centówkach włoskich. Podobno swego czasu był największa budowlą ceglaną na świecie. Muszę jednak zaznaczyć, że te Turyńskie definicje naj-, są często zdradliwe. Turyńczycy zawsze znajdą kategorię, w której są najlepsi, najpierwsi…

Budynek ten, a raczej wieża został zaprojektowany przez Antonella, pierwotnie miała być to synagoga dla żydowskiej społeczności miasta. Po 10 latach budowania, gminie żydowskiej zabrakło funduszy i budynek przekazano miastu.

Wieże w końcu ukończono, Antonelli zmienił w między czasie plany i podwyższył budynek do 167,5 m. Jednak projekt okazał się nie najpiękniejszym, stąd przydomek mole, znaczy „grat”. Dziś stanowi on na pewno najczęściej uczęszczane turystycznie miejsce.

Zachęcam do wjechania windą na taras widokowy, skąd w pogodne dni widać piękną panoramę Alp.

W Mole Antonelliana, ma przede wszystkim siedzibę narodowe muzeum kinematografii. Muzeo Nazional del Ciemna. Turyn nie jest przypadkowym miejsce dla muzeum kina, to tutaj założoną jedną z pierwszych we Włoszech wytwórni filmowych.

W muzeum znajdziemy wiele cennych eksponatów, jeden z pierwszych filmów braci Lumiere. Można zobaczyć stare projektory, oraz scenografię i plakaty z wielu filmów. Muzeum zawiera wiele interaktywnych ekspozycji. Można oglądnąć w foto-multipleksie stare zdjęcia. Jest też specjalny multipleks ze zdjęciami erotycznymi z początku ubiegłego wieku.

W głównej sali znajdują się dwa ekrany, na których wyświetlane są fragmenty filmów fabularnych czy dokumentalnych, tematyka jest często zmieniana, podobnie jak część ekspozycji. Największa sala wypełniona jest fotelami, na których turyści kładą się i oglądają proponowane programy, fotele wyposażone są w głośniki, można, więc się położyć i odciąć od reszty zwiedzających.

Cały budynek, tak jak sala filmowa jest zaciemniony, wiec wchodząc do niego czujemy się jak w kinie, zanurzamy się w świat trochę nie realny, ale ciekawy.

Nie będę opisywał wielu niespodzianek czekających na zwiedzających, by nie zepsuć miłego zaskoczenia.

Wymienię dwa akcenty polskie. Moja pierwsza wizyta w Mole, przypadła na okres wystawy poświęconej jednemu z największych dobroczyńców miasta, zmarłemu niedawno właścicielowi Fiata, Giovanni Agnelli’emu. Wystawa zawierała wiele zdjęć, z życia prezesa.


Na wystawie znajdował się tylko jeden dokument piśmienny, był to list Kardynała Wyszyńskiego, do Anielli’ego. Niestety nie znam na tyle języka włoskiego by wiedzieć, w czym rzecz, ale sami spróbujcie. Zdjęcie listu umieszczam obok.


Drugim polskim akcentem jest wystawa (odbywa się teraz) poświęcona Romanowi Polańskiemu. Są zdjęcia z „Noża w Wodzie” i wielu innych filmów, które Polański zrobił. Polański będzie tegorocznym gościem festiwalu filmowego w Turynie.

Urokliwe zakątki Rzymu...

W niniejszym tekście przedstawiam, dość ograniczoną i stronniczą, bo moją listę, urokliwych miejsc i obiektów w Rzymie. Część z nich, jest możliwe, że bardziej była urokliwa kiedyś, bo duża liczba turystów zmienia charakter miejsc…


Pierwszym miejscem, które wydaję się dobrym na spotkanie, z dziewczyną wydaje się swego rodzaju ścieżka widokowa wzdłuż wzgórz Aventynu po drugiej stronie Circo Massimo, a dokładnie rzecz ujmując wzgórza po przeciwnej stronie Palatynu. Widać stąd Palatyn, ale i Kapitol. Jest tu wiele ławek, dużo ludzi po prostu leżących na trawie. I nie ma tu wielu turystów. Najlepiej przyjść przed zachodem słońca.


W pobliżu wcześniej wspomnianego miejsca jest kościół Santa Maria in Cosmedin, a w jego przedsionku usta prawdy, miejsce słynne, głównie z powodu Rzymskich Wakacji, filmu z Audrey Hepburn i z Gregory’m Peck’iem Do ust prawdy stoi zwykle kolejka, chyba zakochanych ;), płacisz dobrowolnie 50 centów i robisz zdjęcie ukochanej z ręką w ustach…

Żegnając usta prawdy idziemy wzdłuż Tybru do wyspy Tybrowej. Bardzo urokliwego miejsca, trochę na uboczu od głównego centrum historycznego. Znajduję się tutaj, szpital, i kościół św. Bartłomieja. My spotkaliśmy tutaj ulicznych grajków i znowu pary pewnie zakochanych…


Jak o zakochanych mowa, to trzeba wspomnieć o piazza del Popolo. Powyżej placu na wzgórzach Pincio, mieści się jeden z wielu rzymskich parków. Mamy tutaj taras widokowy, z którego rozpościera się piękny widok na Rzym. Widać stąd doskonale zachód słońca, nad bazyliką św. Piotra. Byliśmy tam wieczorem i spotkaliśmy dziesiątki par patrzących jak zahipnotyzowane na kryjące się słońce. Generalnie to doskonałe miejsce na zrobienie pamiątkowych zdjęć. Udając się wzdłuż wzgórz Pincio, w kierunku hiszpańskiego placu, znajdziemy aleję im. Adama Mickiewicza. Z tego, co pamiętam, mieszkał on przez kilka lat w Rzymie, próbował tutaj zakładać polskie legiony, … z ziemi włoskiej do Polski.


Jak już wspomniałem o hiszpańskim placu, to i o hiszpańskich schodach musze napisać. Zapełnione są one cały dzień, głównie turystami, ale także i rzymską młodzieżą, Wieczorem, na schodach mamy rodzaj pikniku, ludzie piją wino, śpiewają… My byliśmy świadkami happeningu, jakaś grupka rozdawała darmowe przytulania, uściski…



Hmm…, myślę, że plac św. Piotra i Koloseum nocą, mogą być urokliwe, mniej tu ludzi, jakoś tak spokojnie. Na pewno warto udać się także nocą na spacer do zamku anioła, i zatrzymać się na moment na moście aniołów…

Na pewno wiele rzymskich skwerów, z cokołami i fontannami jest dobrym miejscem do posiedzenia. Ja wymieniłem to, co turysta weekendowy mógł wymienić…

Watykan

Już za kilka dni kilka uwag...

Rzym antyczny

Już za kilka dni...

Rzym, kilka praktycznych rad...

Turyn jest całkiem nieźle połączony kolejowo z wiecznym miastem. W ciągu dnia jest kilka bezpośrednich pociągów. Są to połączenia typu InterCity albo EuroStar. Nie widzę między nimi różnicy. Cena jest taka sama, a podróż zajmuję około 6 godzin. Za bilet trzeba zapłacić 60 euro. Jeśli więc ktoś chce odwiedzić wieczne miasto z Polski, to przy odrobinie szczęścia, kupi bilet na samolot tańszy niż bilet kolejowy Turyn-Rzym.

Po raz pierwszy kupowałem bilet, korzystając z automatu na dworcu. Można w nim nawet dokonać rezerwacji odpowiednich miejsc w pociągu. Słabością jest to, że automat nie wydaję reszty, przynajmniej ten, którego używałem. Można jednak płacić kartą.

Pociągiem dojeżdżamy na główną stację w Rzymie - Roma Termini. Przy stacji kolejowej znajduję się duży dworzec autobusowy dla komunikacji miejskiej. Mamy tu także przystanek metra, linia A. Podziemia dworca wypełniają liczne sklepy i butiki.

Co do noclegów, to najpierw próbowaliśmy zarezerwować miejsce w jednym z polskich domów pielgrzyma – prowadzonego przez sławnego ojca Hejmo. Mieszkałem w nim już raz. Było tam nieco spartańsko, ale bardzo tanio, o ile dobrze pamiętam 15 EU od osoby. Niestety na miesiąc przed naszą wizytą, wszystkie miejsca były już zarezerwowane. Można spróbować w paru innych domach pielgrzyma. Ceny w nich są wyraźnie niższe niż w hotelach.

Nasz hotel, a raczej hostel wygooglała moja, żona, był to hostel Alice in Wonderland. Internauci chwalili miejsce i ceny. Miejsce to znaleźć można za pomocą serwisu http://www.hostels.com, za pomocą którego można dokonać rezerwacji. Potrzebna jest karta kredytowa, przy rezerwacji pobrano 21 EU zadatku.

Znaleziony Hostel był w miarę tani, 70 EU za double-room. Mieliśmy duży pokój z dużym łóżkiem małżeńskim. Pokoje hostelu wyglądały tak samo jak były prezentowane na zdjęciach na stronie internetowej. W cenie pokoju wliczone było śniadanie. Łazienka była wspólna na kilku pokoi, choć był chyba także jeden pokój wyposażony we własną łazienkę, ale był on nieco droższy. Generalnie nie było kolejek to łazienki…

Na miejscu okazało się, że hostel Alice mieści się na piątym piętrze dużej kamienicy. I prawdopodobnie kiedyś, były to dwa, może trzy, duże mieszkania, które zostały zaadoptowane na hotelowe pokoje. Na miejscu spotkaliśmy skośnookiego chłopaka, który nie mówił zbyt dobrze po angielsku, a po włosku chyba wcale. Wykonywał on tam wszystkie prace, sprzątał, przyjmował gości, przygotowywał rano śniadanie. Śniadanie było podawane na zasadzie stołu szwedzkiego.

Wychodziliśmy rano, a wracaliśmy wieczorem i nigdy nie spotkaliśmy kogoś innego z obsługi. Dostaliśmy klucze do wszystkich istotnych drzwi wiec nie było potrzeby kontaktu z obsługom. Musze przyznać, że warunki były dobre, w living roomie wisiał telewizor plazmowy, a hostel mieścił się 5 minut piechota od bazyliki św. Jana na Lateranie. Minutę od hostelu znajdował się przystanek metra, linia A, czwarty przystanek od Roma Termini. Do koloseum spacerkiem, można było zajść w 15 minut.

W łazience hostelu znaleźliśmy "polski" szampon, więc nie byliśmy pierwszymi Polakami w tym miejscu. Dwa dni później spotkaliśmy także polskie małżeństwo, które także wynajęło w Alice pokój i nie była to ich pierwsza wizyta w hostelu.

Po powrocie do domu, dostałem maila, z internetowego serwisu hotelowego, gdzie proszono mnie o ocenę warunków hotelowych. Rozumiem, że moja ocena wpływa na wypadkową ocenę hotelu dostępną w tym serwisie.

Co do jedzenia w wiecznym mieście. Moja generalna obserwacja jest taka, że jak wybierzesz miejsce, bar, restaurację, które chwali się, że jest tania, albo jest w takim miejscu, że wygląda, że jest tanio, to albo cię tam oszukają, albo jedzenia jest mało i jest kiepskiej jakości. Jak wiadomo chytry dwa razy traci…

Pierwszego dnia na obiad, kupiliśmy pizze na wynos, była to pizza margeritha, którą bym raczej nazwał kawałkiem ciasta maźniętego sosem pomidorowym. Niby zrobiliśmy deal, bo tanio, ale nawet w pizzy hat mają lepszą pizze, a we Włoszech oczekujemy czegoś więcej…

Wieczorem poszliśmy do restauracji przy samym Watykanie, gdzie była miła i bardzo sprawna obsługa. Danie obiadowe, złożone z trzech rodzajów posiłków na jednym talerzu (np. spaghetti, warzywa grilowane i gulasz), kosztowało 8.80 EU. W restauracji tej serwowano bardzo dobrą kawę, mieli też szeroki wybór deserów. Jedliśmy tam dwa razy i na pewno tam wrócę, jeśli wrócę do Rzymu. W rachunek wliczano tzw. serwis, zdaję się, że 1 EU od osoby, dość uczciwie.

Jedliśmy też w innym miejscu, gdzieś po drugiej stroni Tybru, knajpka położona w jednej z wielu wąskich uliczek, ale było drożej, kelner był jakimś rzymskim cwaniakiem, a jakość jedzenia bardzo niska. Innego dnia jedliśmy na stołówce w muzeach Watykanu, jedzenie beznadziejne, kawa do niczego, a ceny wyższe niż w okolicznych restauracjach.

Najlepsze lody, jakie skosztowaliśmy były na Isoli, malowniczej wyspie na Tybrze. Jest tam mała lodziarnia, sprzedają tylko na wynos. Polecam…


Co do muzeów, to w Rzymie nie kupiliśmy karty muzealnej takiej jak w Piemoncie, ważnej na wszystkie muzea. Zdaję się, że nie ma takiej karty. Można kupić bilet łączony do najbardziej znanych antycznych obiektów. Ale nie wiem czy się to opłaca. My zakupiliśmy bilet łączony do Koloseum, Forum Romanum oraz na wzgórza Palatynu – cena biletu to 12 EU. Bilet jest ważny dwa dni, można jednego dnia wystać się w długiej kolejce do Koloseum, a potem je zwiedzić, a następnego dnia przejść się po wzgórzach Palatynu i Forum Romanum.

Z innych muzeów zwiedziliśmy muzea Watykanu, trzeba spędzić około jednej godziny w długiej kolejce, ale naprawdę warto, cena to 14 EU.

Co do komunikacji miejskiej, to jeśli mieszkasz w centrum i lubisz chodzić, to można do większości znanych miejsc dotrzeć piechotą. Wygodne jest korzystać z metra, cena jednorazowego biletu to 1 EU. Użyteczny może być zakup biletu zintegrowanego. Taki jednodniowy bilet na metro i resztę komunikacji miejskiej kosztuję 4 EU.

Może być zabawnym skorzystanie z jednego z wielu autobusów turystycznych objeżdżających najbardziej znane punkty miasta. Bilet na taką wycieczkę jest ważny 24 h i w zależności od usługodawcy kosztuje 14-16 EU.

W mieście w wielu miejscach znajdziemy przewodniki po polsku. Szczególnie w Watykanie, gdzie na wielu tablicach informacyjnych znajdziemy także uwagi do polskich turystów. Zresztą rodaków spotkamy tutaj wszędzie. Na ulicy via Garibaldi znajduję się kościół polski pod wezwaniem św. Stanisława Kostki. Odprawianych jest tutaj kilka mszy dziennie. Skierowane są one chyba przede wszystkim do emigrantów. Na przeciwko kościoła, po drugiej stronie ulicy znajduję się parkan, na którym znajdziemy wiele ogłoszeń wywieszanych przez Polaków i/lub dla polaków (praca, mieszkania, sprzedam, kupię itp.).

Wejście do wszystkich rzymskich kościołów jest darmowe. Ciekawostką jest opłata za oświetlenie. Jest to sprytny sposób na ściąganie od turystów pieniędzy. Zwykle, aby zrobić dobre zdjęcie potrzeba lepszego oświetlenia. W wielu kościołach stoją automaty, które umożliwiają włączenie światła w danej części kościoła. W sumie jest to dość droga usługa 1 EU za 2 minuty oświetlenia małej części kościoła, np. jakiejś nawy.

Na zakończenie, niech mi będzie wolno zauważyć, że Rzym wypełniony jest setkami naciągaczy, od antycznych rzymian pod Koloseum, pozujących za pieniądze do zdjęcia, do setek samozwańczych przewodników, głównie amerykanów, którzy prawdopodobnie zarabiają w ten sposób na przedłużenie wakacji, czy pobytu we Włoszech. Taki przewodnik bez uprawnień, stoi przed atrakcyjnym obiektem i proponuję oprowadzenie. Możliwe, że tacy oprowadzacze mogą być użyteczni, ale ceny, jakie proponowali były oszołamiające. Chyba trzeba być naiwnym Amerykaninem, aby się skusić.

Susa



Skończyliśmy wycieczkę do Sacra di San Michale około 13-tej, mieliśmy jeszcze pół dnia na zwiedzanie. Widoczność tego dnia była dość kiepska - pogoda była dość barowa. Udaliśmy się na przystanek kolejowy w Sant’Ambrogio. I mimo małego zmęczenia, zdecydowaliśmy się jechać do Susy.

W Sant’Ambrogio mamy bardziej do czynienia z przystankiem kolejowym, niż stacją. Nie ma tu żadnej kasy, ale jest za to automat, w którym zakupiliśmy bilety. Cena 2.50 EU (podobnie jak z Turynu do Sant’Ambrogio). Wnoszę więc, że trasa ta jest traktowana jako podmiejska i każdy bilet kosztuję 2.5 EU. Pojechaliśmy pierwszym możliwym pociągiem w kierunku Susy, nie był to jednak pociąg bezpośredni. Jednak liczyliśmy, że po drodze się gdzieś przesiądziemy.

W sumie w przewodniki nie poświęcają zbyt wielkiej uwagi miasteczku Susa, jechaliśmy, więc bez żadnych oczekiwań.

Dworzec kolejowy w Susie, jest dość obskurny i już dalej nie można stąd odjechać. Nie ma też tu ani kasy, ani automatu na bilety. W pobliżu znajduję się informacja turystyczna, ale tego dnia była nieczynna. Mgła przysłaniała okoliczne szczyty alpejskie.

Znaleźliśmy plan miasteczka, które okazało się urokliwym typowo włoskim osiedlem, w którym mamy dużo wąskich uliczek, a ludzie snują się leniwie, głównie odpoczywają. Napotkaliśmy ludzi nie tyle pracujących, co najwyżej dyskutujących bez końca z sąsiadami.


Najpierw via Roma dotarliśmy do Chiesa del ponte, tutaj znajduję się muzeum Dioscesano. Wspomniana świątynia stoi nad rzeką Dorą, tą samą, która przepływa przez Turyn. Nie wchodziliśmy do muzeum, które wbrew informacji otrzymanych w Turynie, było otwarte.

Udaliśmy się do głównej atrakcji turystycznej - Dumo di San Giusto - pięknie zachowanej (chyba) gotyckiej katedry. Obok katedry znajduję się symbol miasteczka: Porta Savoia. Katedra zrobiła na nas niesamowite wrażenie, większe niż katedra, którą widzieliśmy w Aoście.


Z placu przed katedrą skierowaliśmy się do parku Augusta. Tutaj stoi postument z Augustem trzymającym prawą rękę uniesioną w rzymskim geście. Park leży u podnóża małego pagórka, na szczycie, którego wzniesiony jest antyczny łuk - Arco di Augusto - zbudowany na cześć cesarza przez króla Galów Cottiusa. Od nazwiska tego celtyckiego wodza wzięły nazwę okoliczne Alpy, zwane kotyjskimi.

Nie daleko łuku, znajdziemy resztki akweduktu, oraz zamek Adelajdy, który jest teraz w fazie prac remontowych - wydaje się, ze staje się hotelem.


Przechodząc pod akweduktem dochodzimy do dobrego miejsca widokowego, stąd widać rodzaj drogi z dwu stron ogrodzonej murem, który po części jest chyba jeszcze murem rzymskim. Okolica sprawia wrażenie działek, lub jakiś sadów. Stąd udaliśmy się do ostatniej atrakcji turystycznej Susy - amfiteatru rzymskiego. Idąc tą ciekawą drogą, rodzajem spacerniaka, minęliśmy małą kaplice, w końcu doszliśmy do dobrze zachowanego amfiteatru. Widać, że wciąż jest miejscem spotkań. Jest to duża arena, otoczona wkoło małymi trybunami. Miejsce obdarzone dobrą akustyką, sprawdziliśmy eksperymentalnie.

Z amfiteatru udaliśmy się, inną drogą na dworzec kolejowy, po drodze minęliśmy kościół świętego Franciszka, oraz basen miejski.

Na koniec wycieczki dokonaliśmy małych zakupów. Zakupiliśmy ciasto, będące podobno specjalnością wypiekaną w miasteczku: Foccace di Susa. Okrągłe drożdżowe ciasto posypane cukrem pudrem – slogan reklamowy zachęcający do kupienia ciasta brzmiał: „Il dolce segusino che conquisto i romani”. Naszych podniebień placek nie zdobył, ale zawsze to ciekawe skosztować miejscowego smakołyku.

Zauważyliśmy dużą liczbę sklepów z alkoholem, nastawionych głównie na klientów francuskich. Domyślam się, że tutaj alkohol musi być tańszy niż we Francji. My również zakupiliśmy, co nieco. Kupiliśmy alkohol produkowany w Piemoncie, a właściwie w Turynie, Martini bianco.

Muszę napisać, że Susa to bardzo urokliwe miasteczko, w którym można znaleźć spokój i poczuć klimat średniowiecza, a nawet klimat czasów antycznych.

Nie mogąc zakupić biletów na pociąg, wróciliśmy na gapę, konduktor się nie zjawił…

Sacra di San Michele


Mieliśmy (wraz z moją żoną) ponownie udać się do La Palud (patrz), chcieliśmy przejechać się kolejką linową ze strony włoskiej na stronę francuską. Na dzień przed wyjazdem napisałem maila, aby upewnić się czy kolejka działa i jakie są ceny (jest to dość droga zabawa). Okazało się, że część kolejki pomiędzy ostatnią włoską stacją i pierwszą francuską jest w remoncie.

Ponieważ, zaplanowaliśmy już jednodniowy wyjazd, a ja zdążyłem powiedzieć w pracy, że mnie nie będzie, zaczęliśmy na gwałt szukać innego atrakcyjnego do zobaczenia miejsca. Przypomniałem sobie o dolinie Susa, którą chciałem zobaczyć. Od tygodnia w Turynie było dość mgliście, więc nie wierzyliśmy za bardzo w możliwość zobaczenia szczytów alpejskich, dlatego raczej szukaliśmy czegoś atrakcyjnego „zabytkowo”.


Okazało się, że na zachód od Turynu, kilkanaście, może dwadzieścia, może trzydzieści kilometrów od miasta znajduję się opactwo, które zostało w 1994 r. uznane turystycznym symbolem Piemontu. Jest to sacra di San Michele. Na szczycie o wysokości ponad 900 m.n.p.m zbudowano opactwo, które wygląda tak spektakularnie, że stało się, podobno, znaczącą inspiracją dla Umberto Eco (pisarz ten urodził się całkiem niedaleko bo w drugim co do wielkości mieście Piemontu, Alekssandrii) by napisać „Imię Róży”.


W dużym pośpiechu zaczęliśmy szukać sposobu, w jaki można się dostać do opactwa. W przewodniku Pascala sugerowano podróż samochodem. Na stronie opactwa, znaleźliśmy pewne wskazówki, jak dotrzeć pociągiem, a potem pieszo, wskazówki te okazały się zupełnie niezgodne z rzeczywistością.

Najbliżej położonym miasteczkiem w pobliżu opactwa, skomunikowanym kolejowo z Turynem jest Sant’Ambrogio. Leży ono na trasie do kolejowej do doliny Susa. Jest wiele pociągów podmiejskich które jeżdżą dość często, jednorazowy bilet kosztuje 2.50EU.



Wyruszyliśmy wczesnym rankiem, bowiem opactwo jest otwarte w godzinach przedpołudniowych, a potem popołudniowych. Karty muzealne piemonckie są uznawane i pozwalają na darmowe wejście do opactwa. Po jakiś 30 minutach, może 40, byliśmy w Sant’Ambrogio. Wychodząc ze stacji od razu zrozumieliśmy, dlaczego to opactwo jest tak sławne, jest ono usytuowane na najwyższej górze w okolicy, wzgórze Pirchiriano (965 m.n.p.m), górze niezmiernie stromej. Jest widoczne podobno nawet z Turynu, pod warunkiem, że nie ma smogu w mieście.

Przy stacji był drogowskaz, wskazujący kierunek drogi do opactwa, ale to był jedyny drogowskaz w promieniu jakiś 500 m, zaczęliśmy błądzić po Sant’Ambrogio, nie wiedząc, czy istnieje jakiś szlak do San Michale, czy należy udać się droga asfaltową, okrężną. Znaleźliśmy plan miasteczka, i skierowaliśmy się do miejscowego kościoła. Miałem nadzieję znaleźć tam jakieś dalsze wskazówki.


W pobliżu kościoła pojawiło się ponownie oznakowanie trasy do opactwa. Okazało się, że za kościołem, zaczyna się starożytna trasa mułów, używana kiedyś do transportu żywności. Poszliśmy wzdłuż stromej ścieżki, wzdłuż której umiejscowione były krzyże drogi krzyżowej. Droga krzyżowa kończyła się w małej miejscowości San Pietro, tak 2/3 drogi do opactwa. Po 1.5 h marszu z Sant’Ambrogio byliśmy na szczycie. Niestety było dość mgliście i widok nie był tak spektakularny. Ale i tak było warto.


Opactwo zostało założone w X w. i należało pierwotnie do zakonu Benedyktynów, jest to opactwo pod wezwanie Michała Archanioła, znajduję się ono w połowie drogi pomiędzy świątyniami św Michała Archanioła we Francji (w Normandii) oraz górze świętego Michała w Pulii we Włoszech.



Na miejscu zostaliśmy zaopatrzeni w broszurę po polsku, która opisywała całą udostępnioną trasę turystyczną wewnątrz opactwa. Wchodzi się do niego stromymi schodami umarłych. Na których kiedyś wystawiono ciała zmarłych, by oddać im ostatni hołd. Po przejściu schodów umarłych wyszliśmy na taras, przed bramę do kościoła. Kościół jest umocniony przez wybudowane później łuki wspierające. Wzmocnienia te nadają całej budowli charakterystyczny wygląd.


Kościół jest zachowany w stylu romańskim, znajdziemy tu wiele fresków świętych, oraz sarkofagi z prochami członków rodziny Sabaudów, rodziny królewskiej, rządzącej przez lata w Piemoncie.

Z kościoła wyszliśmy na kolejny dziedziniec, z którego schodami na dół doszliśmy do pozostałości po zniszczonej części opactwa. Jest tu wieża niejakiej pięknej Aldy, która uciekając prze najemnymi żołnierzami skoczyła w przepaść, ale dzięki anielskim mocom szczęśliwie przeżyła upadek. Dziewczyna wierząc w swoją moc, skoczyła raz drugi, jednak ten upadek był śmiertelny. Nigdy nie należ za bardzo naciągać fortuny…



Dziś opactwo należy do państwa włoskiego, zostało oddane we władanie ojcom Rosminianom.

Na zakończenie wizyty wypiliśmy smaczne cappuchino w pobliskim barze, prowadzonym przez bardzo miłe starsze małżeństwo.

Na pewno, gdy będzie doskonała widoczność powrócę do tego miejsca raz jeszcze, bo widoki muszą być powalające.