sobota, 29 listopada 2008

Torino Film Festival

W Turynie rok rocznie odbywa się festiwal filmowy. Dlaczego tutaj? Turyn to miejsce wyjątkowe w historii kina włoskiego. To tutaj powstała pierwsza we Włoszech wytwórnia filmowa, to tutaj znajduję się muzeum kina, to tutaj wciąż kręci się dużo włoskich filmów.

Tegoroczny festiwal był dwudziestym szóstym, odbywał się w okresie 21-29 listopada.
Prezentowano tutaj raczej filmy niszowe. W tym roku honorowym gościem festiwalu był Roman Polański. Pokazano jego najważniejsze filmy, poczynając od "Noża w wodzie", a kończąc na "Pianiście". Już kilka tygodni wcześniej w muzeum kina zorganizowano ekspozycję (głównie plakaty filmowe) poświęconą Polańskiemu.

W tym roku był jeszcze jeden polski akcent na festiwalu, pokazano przegląd filmów Andrzeja Wajdy. Od "Kanału" do "Katynia". Ja wybrałem się na "Zemste", film reżyserowany przez Wajdę z Polańskim w roli Papkina. Chyba włosi mieli problemy ze zrozumieniem przesłania...

Filmy były pokazywane w kilku kinach. Można było próbować rezerwować bilety przez internet. Jednak w praktyce prościej było się udać do kina. Zawsze było miejsce. Każdy film pokazywany był kilka razy.

niedziela, 23 listopada 2008

Festyn na Madama Cristina...




Już kilka dni poprzedzających zamknięcie ulicy Madama Cristina (na której mieszkam) można było zauważyć, że coś się święci. Wzdłuż chodników były rozwieszone wstążki z komunikatami zabraniającymi parkować. Nie miałem zielonego pojęcia dlaczego...


W niedziele rano okazało się, że cała ulica została zamknięta, okoliczni sklepikarze i restauratorzy zorganizowali stragany, sprzedając na nich różnego rodzaju towary, jedzenie. Około południa odbyły się oficjalne obchody święta, dzielnicy. Na placu Madama Cristina, w miejscu gdzie codziennie jest targ warzywny, odbyła się uroczysta msza święta. Następnie lokalny zespół folkrorystyczny zaprezentował swoisty pokaz.


Był to pochód na czele, którego szli pary "arystokratów" w strojach osiemnastowiecznych, tak przynajmniej mi się zdaję. Potem szła gruba perkusistów, bębniarzy, grając jakąś rytmiczną melodię, a na końcu grupa z flagami (charakterystycznymi dla dzielnicy).

W pewnym momencie flagowi rozpoczęli pokaz, podczas którego w wymyślny sposób wymachiwano flagami. Najbardziej zaawansowani podrzucali kilka flag jednocześnie...


Musze powiedzieć, że spodobał mi się ten festyn. Widać, że włosi przywiązują dużą wagę do swojej tradycji, starają się ją jakoś kultywować i tego możemy uczyć się od nich...

Turyn – miasto naprawdę alpejskie




Przeciętny turysta może wątpić w alpejskość Turynu, może nawet zastanawiać się, dlaczego w 2006 roku odbyły się tutaj zimowe igrzyska olimpijskie (patrz).

Fakty jednak są takie, że Turyn jest otoczony Alpami, od północnej, zachodniej i południowej strony. Wschodnia część miasta leży na dość rozległych i stosunkowo wysokich wzgórzach, najwyższe jest chyba wzgórze z bazyliką di Superega (patrz).

Wspomniane uwarunkowania geograficzne połączone z dużym uprzemysłowieniem miasta sprawiają, że większą cześć roku, Turyn spowity jest mieszanką smogu i mgły. Dlatego przeciętny turysta może spędzić w Turynie nawet miesiąc i może wątpić w prawdziwość zdjęć panoramicznych przedstawiające okoliczne szyty alpejskie, które widoczne są podobno gołym okiem z Turynu.

Jednak raz na jakiś czas, po całonocnej wichurze, coś w rodzaju naszego halnego, smog i mgła znikają i ukazuje się nam przepiękna panorama. Szczególnie porą zimową, gdy szczyty bielą się w słońcu i kontrastują z ciemnymi dolinami i błękitnym niebem.

W takie dni z miasta widać wyraźnie Monte Viso, Grand Paradiso, Monte Rosa oraz dolinę Susy, która jest po zachodniej stronie miasta. Widać także Sacra di San Michele (patrz). Przyznaję, że gdy włosi opowiadali mi, że klasztor ten jest widoczny, w pogodne dni, z Turynu, uważałem to za jeszcze jedną tubylczą legendę.

Przedwczoraj (w piątek) w nocy dość mocno wiało, w sobotę rano na niebie nie było ani jednej chmurki, podobnie była i dziś, w niedziele. Tak więc w miarę wczesnym niedzielnym przedpołudniem udałem się do muzeum gór, na wzgórze kapucynów (patrz). Na dachu muzeum znajduję się taras widokowy, jest tutaj także legenda, za pomocą, której rozpoznamy główne szczyty alpejskie. Udało mi się zrobić nie najgorsze zdjęcia, kilka z nich zamieszczam na tym blogu.



Góry rzeczywiście widać jak na dłoni, wydają się być na wyciągnięcie ręki, jednak w rzeczywistości, trzeba spędzić około godziny, może więcej, w samochodzie by dojechać do najbliższej doliny.

Mimo tego Turyn niewątpliwie jest miastem alpejskim…


P.S.
Jedna mała uwaga niezwiązana z Alpami i Turynem. Wychodząc z muzeum gór zauważyłem na wystawie sklepu z pamiątkami, kartonowe modele szopek krakowski, do samodzielnego składania, było to wydawnictwo polskie. Rozejrzałem się uważniej i zauważyłem także dużą liczbę różnych folderów reklamujących Kraków, Kraków miasto szopek bożonarodzeniowych, trzy dni w Krakowie itp. (wszystko było w języku włoskim) Widać, że miasto królewskie Kraków postawiło na cichą promocję, wykorzystuje swoje atuty (tradycję i kontakty) i reklamuję się nawet w muzeum górskim w Turynie.

Rozumiem, że jacyś krakowscy alpiniści zaszczepili te krakowskie szopki na wzgórzu Kapucynów. Jednak przychodzi mi do głowy taka smutna refleksja związana z Wrocławiem. Prezydent Dutkiewicz właściwie wmówił wrocławianom i znacznej części Polski, że Wrocław najlepiej rozwijającym miastem jest. Staraliśmy się nawet o EXPO. Innymi słowy pan Rafał Dutkiewicz prowadzi bardzo szumny PR, ale ten wielki szum jest słyszalny tylko w mieście Wrocław i jego okolicy. Bo czy ktoś jest w stanie wymienić miasta na świecie, które poprzednio organizowały EXPO? Ja wiem, że w 2012 będzie EXPO w Mediolanie, jednak wiem to z reklam rozwieszonych w tym mieście…

Chyba nie tędy droga, może lepiej wydawać pieniądze na cichą, ale skuteczną promocję. Wiadomo, że z Krakowem będzie ciężko wygrać, słyszałem, że wielu katolików włoskich jeździ do Krakowa i jego okolic na wycieczki śladami Jana Pawła II. Kraków ma swoją specyfikę i tradycję. No, ale ma także większe lotnisko, lepiej skomunikowane z regionem i z centrum miasta. Wrocław za to starał się o EXPO i EIT…, a lotnisko wygląda jak wyremontowany PRL’owski dworzec PKS…

wtorek, 18 listopada 2008

Il Museo Nazionale dell’Automobile


W Turynie, mieście FIAT’a (wymawiać z akcentem na „I”), mieści się, a jakże, muzeum samochodowe. Zanim napiszę o muzeum, niech mi będzie wolno napisać kilka słów dygresji o regionie (Piemoncie), w którym mamy siedzibę Fiata.


Człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo Turyn i Piemont, jest uprzemysłowiony. To tutaj produkuję się lub produkowało przedmioty i produkty najbardziej zaawansowane technologicznie. Z Piemontu pochodziła firma Olivetti (z Ivre’y niedaleko Turynu). Gdy patrzymy na mapę miasta, albo spojrzymy na Turyn ze wzgórza z bazyliką de Superega, zauważymy fabrykę fiata na południu miasta, a na północy znajdują się fabryka IVECO, dziś także należące do Fiata. Ponadto Turynie siedzibę ma znana Lavaza, oraz Ferrero.

Nic, więc dziwnego, że w Turynie słodycze i samochody odgrywają pierwszoplanową rolę. Podobno przez wiele lat Fiat wstrzymywał budowę metra w mieście, by utrzymywać większą sprzedaż samochodów…

Wracając do głównego tematu, w Turynie znajduje się narodowe muzeum automobilizmu. Jest to jedno z wielu narodowych muzeów w tym mieście, z tych ciekawszych, są jeszcze narodowe muzeum gór, narodowe muzeum kina (patrz) i pewnie jeszcze kilka innych, o których zapomniałem, albo nawet nie wiem o ich istnieniu.

Muzeum mieści się na końcu (idąc na południe), słynnego w Turynie, Parco del Valentino. Zdaje się, że stała siedziba muzeum jest w przebudowie, bowiem ekspozycja mieści się w pobliskiej hali wystawienniczej, chyba zbudowanej przed ponad stu laty z okazji wystawy przemysłowej...

W tym roku Turyn jest światowa stolicą wzornictwa przemysłowego „Turin World Design Capital 2008”. Z tej okazji muzeum samochodowe przygotowało trylogię wystawienniczą. Pierwsza ekspozycja, Novocento, której niestety nie widziałem, ukazywała samochód na przestrzeni ostatnich stu lat.



Druga część trylogii zatytułowana Velocita, poświęcona było samochodom osiągającym duże prędkości. I tak prezentowano modele, które biły światowe rekordy szybkości, gdzieś na pustyniach ameryki północnej. Nie zbrakło bolidów formuły 1, głównie Ferrari. Pokazano również samochody rajdowe. Ciekawostką był Fiat Panda, który brał udział w wyścigu Paryż-Dakar. Ale na wystawie można było się także przyjrzeć Ford’owi T, który zapewne nie często przekraczał dozwoloną prędkość.


Przy wielu samochodach stały oryginalnie zaprojektowane krzesła (z okazji Turin World design...). Można było na nich usiąść. Wszystkie były wygodne i stabilne, mimo, że część z nich wydawała się niepewna w konstrukcji.

Ostatnia część trylogii została zatytułowana Dream, i tutaj zaprezentowano samochody przyszłości, a może marzeń, Trudno mi jest to określić, bo prezentowano i stare modele i nowe. Były samochody zasilane na baterie słoneczne i zwykłe silniki spalinowe. Ta ostatnia wystawa nie była tak spektakularna ja poprzednia.

poniedziałek, 10 listopada 2008

Całun Turyński


Jedną z najbardziej znanych i tajemniczych relikwii kościoła katolickiego jest całun Turyński. Do dziś nie wiadomo, w jaki sposób powstał, czy jest wielką mistyfikacją czy namacalnym śladem po Mesjaszu.

Kiedy pojawiłem się w Turynie, mimo, że całun jest zwany Turyńskim, jakoś tak nie kojarzyłem, że znajduję się on gdzieś tutaj, w którymś z kościołów. Przypadkiem w kościele uniwersyteckim, natknąłem się na zdjęcie całunu, a raczej negatyw zdjęcia, bowiem w obrazie z negatywu widać wyraźną postać człowieka. W kościele tym wisiała, także kopia oryginału wykonana z jakiegoś sukna. To zdarzenie uzmysłowiło mi, że jestem w mieście całunu.

Całun po raz pierwszy pojawił się 544 r. w Odessie. Następnie po blisko 500 latach przeniesiono go do Konstantynopola. W 1353 r. po kolejnych zawieruchach, związanych z wojnami krzyżowymi, całun staje się własnością Goffredo de Charny (Lirey, dzisiejsza Francja).

W 1453 r. całun został podarowany prze Małgorzate de Charny Ludwikowi Sabaudzkiemu, który przechowywał go do roku 1578 w Chambery (Francja), następnie całun został przeniesiony do Turynu.

Dziś całun znajduje się w katedrze Turyńskiej, znajdującej się pomiędzy zamkiem królewskim, a piazza Republica, przy via XX septembre.

Całun przetrwał dwa pożary, które pozostawiły na nim swoje piętna, pierwsze zdarzenie miało miejsce w 1534 r., a drugie, całkiem nie dawno (w 1997 r.). Po śmierci Umberto II, całun zgodnie z testamentem, przeszedł na własność stolicy apostolskiej jednak z zastrzeżeniem, że nigdy ma nie opuścić Turynu.

Dziś całun leży zamknięty w skrzyni, znajdującej się w jednej z kaplicy bocznych (lewej) katedry turyńskiej. W kościele znajduję się także fotografia całunu.

sobota, 8 listopada 2008

Torino 2006 - po olimpiadzie...


To już ponad dwa lata, niedługo trzy, po tym jak w Turynie odbyły się zimowe igrzyska.

Pamiętam, że gdy przyjechałem do Turynu, to miałem wrażenie, że olimpiada dopiero co się skończyła, lub zaraz się zacznie. W wielu miejscach w mieście, wciąż spotkamy slogany reklamowe Torino 2008. Każdy folder reklamujący Turyn zawiera logo igrzysk.

Ja pierwsze dwa tygodnie mieszkałem w akademiku studenckim na Luno Dora, który służył za wioskę olimpijską. Potem mieszkałem kilka miesięcy w byłej wiosce olimpijskiej, niedaleko Lingotto.

Na pewno miasto dużo zyskało organizując olimpiade. Stało się rozpoznawalne w świecie, bo kto wcześniej był świadom istnienia Turynu, jednego z bardziej istotnych, pod względem ekonomicznym, miast we Włoszech.

Sami Turyńczycy twierdzą, ze olimpiada przyniosła miastu wiele dobrego. Chociaż prace nad infrastrukturą trwały do samego rozpoczęcia igrzysk. Ja sam mieszkając w byłej wiosce olimpijskiej musze stwierdzić, że budynki wyglądają dobrze, ale z daleka. Mimo dopiero dwu lat użytkowania, ich stan jest opłakany.


Centrum handlowe w Lingotto, zbudowane w byłej fabryce fiata, to niewykorzystany moloch, brzydki z zewnątrz, źle zagospodarowany w środku…

W Turynie po olimpiadzie pozostały hale sportowe, wspomniane centrum handlowe lingotto i spektakularna kładka olimpijska. Charakterystyczny most wiszący, w kształcie łuku.

Niestety pozostały także, niewykorzystywane budynki i inne obiekty, o charakterze wystawienniczym i handlowym.


Co do infrastruktury sportowej, to od Włochów wiem, że obiekty narciarskie w dolinie Susy (tam gdzie odbywały się konkurencje narciarskie), są przestarzałe i lepiej jeździć na nartach po stronie francuskiej…

Innymi słowy, olimpiada była, dużo dobrego z niej było, ale przygotowano ją na ostatnią chwilę i na słowo honoru. Zatem nie musimy mieć kompleksów i jakoś EURO 2012 zorganizujemy, nie gorzej niż włosi olimpiadę.

niedziela, 26 października 2008

Mole Antonelliana - muzeum kina w Turynie


Mole Antonelliana, jest to całkiem pokraczny budynek, będący symbolem miasta Turyn. Jest on uwieczniony na dwu-centówkach włoskich. Podobno swego czasu był największa budowlą ceglaną na świecie. Muszę jednak zaznaczyć, że te Turyńskie definicje naj-, są często zdradliwe. Turyńczycy zawsze znajdą kategorię, w której są najlepsi, najpierwsi…

Budynek ten, a raczej wieża został zaprojektowany przez Antonella, pierwotnie miała być to synagoga dla żydowskiej społeczności miasta. Po 10 latach budowania, gminie żydowskiej zabrakło funduszy i budynek przekazano miastu.

Wieże w końcu ukończono, Antonelli zmienił w między czasie plany i podwyższył budynek do 167,5 m. Jednak projekt okazał się nie najpiękniejszym, stąd przydomek mole, znaczy „grat”. Dziś stanowi on na pewno najczęściej uczęszczane turystycznie miejsce.

Zachęcam do wjechania windą na taras widokowy, skąd w pogodne dni widać piękną panoramę Alp.

W Mole Antonelliana, ma przede wszystkim siedzibę narodowe muzeum kinematografii. Muzeo Nazional del Ciemna. Turyn nie jest przypadkowym miejsce dla muzeum kina, to tutaj założoną jedną z pierwszych we Włoszech wytwórni filmowych.

W muzeum znajdziemy wiele cennych eksponatów, jeden z pierwszych filmów braci Lumiere. Można zobaczyć stare projektory, oraz scenografię i plakaty z wielu filmów. Muzeum zawiera wiele interaktywnych ekspozycji. Można oglądnąć w foto-multipleksie stare zdjęcia. Jest też specjalny multipleks ze zdjęciami erotycznymi z początku ubiegłego wieku.

W głównej sali znajdują się dwa ekrany, na których wyświetlane są fragmenty filmów fabularnych czy dokumentalnych, tematyka jest często zmieniana, podobnie jak część ekspozycji. Największa sala wypełniona jest fotelami, na których turyści kładą się i oglądają proponowane programy, fotele wyposażone są w głośniki, można, więc się położyć i odciąć od reszty zwiedzających.

Cały budynek, tak jak sala filmowa jest zaciemniony, wiec wchodząc do niego czujemy się jak w kinie, zanurzamy się w świat trochę nie realny, ale ciekawy.

Nie będę opisywał wielu niespodzianek czekających na zwiedzających, by nie zepsuć miłego zaskoczenia.

Wymienię dwa akcenty polskie. Moja pierwsza wizyta w Mole, przypadła na okres wystawy poświęconej jednemu z największych dobroczyńców miasta, zmarłemu niedawno właścicielowi Fiata, Giovanni Agnelli’emu. Wystawa zawierała wiele zdjęć, z życia prezesa.


Na wystawie znajdował się tylko jeden dokument piśmienny, był to list Kardynała Wyszyńskiego, do Anielli’ego. Niestety nie znam na tyle języka włoskiego by wiedzieć, w czym rzecz, ale sami spróbujcie. Zdjęcie listu umieszczam obok.


Drugim polskim akcentem jest wystawa (odbywa się teraz) poświęcona Romanowi Polańskiemu. Są zdjęcia z „Noża w Wodzie” i wielu innych filmów, które Polański zrobił. Polański będzie tegorocznym gościem festiwalu filmowego w Turynie.

Urokliwe zakątki Rzymu...

W niniejszym tekście przedstawiam, dość ograniczoną i stronniczą, bo moją listę, urokliwych miejsc i obiektów w Rzymie. Część z nich, jest możliwe, że bardziej była urokliwa kiedyś, bo duża liczba turystów zmienia charakter miejsc…


Pierwszym miejscem, które wydaję się dobrym na spotkanie, z dziewczyną wydaje się swego rodzaju ścieżka widokowa wzdłuż wzgórz Aventynu po drugiej stronie Circo Massimo, a dokładnie rzecz ujmując wzgórza po przeciwnej stronie Palatynu. Widać stąd Palatyn, ale i Kapitol. Jest tu wiele ławek, dużo ludzi po prostu leżących na trawie. I nie ma tu wielu turystów. Najlepiej przyjść przed zachodem słońca.


W pobliżu wcześniej wspomnianego miejsca jest kościół Santa Maria in Cosmedin, a w jego przedsionku usta prawdy, miejsce słynne, głównie z powodu Rzymskich Wakacji, filmu z Audrey Hepburn i z Gregory’m Peck’iem Do ust prawdy stoi zwykle kolejka, chyba zakochanych ;), płacisz dobrowolnie 50 centów i robisz zdjęcie ukochanej z ręką w ustach…

Żegnając usta prawdy idziemy wzdłuż Tybru do wyspy Tybrowej. Bardzo urokliwego miejsca, trochę na uboczu od głównego centrum historycznego. Znajduję się tutaj, szpital, i kościół św. Bartłomieja. My spotkaliśmy tutaj ulicznych grajków i znowu pary pewnie zakochanych…


Jak o zakochanych mowa, to trzeba wspomnieć o piazza del Popolo. Powyżej placu na wzgórzach Pincio, mieści się jeden z wielu rzymskich parków. Mamy tutaj taras widokowy, z którego rozpościera się piękny widok na Rzym. Widać stąd doskonale zachód słońca, nad bazyliką św. Piotra. Byliśmy tam wieczorem i spotkaliśmy dziesiątki par patrzących jak zahipnotyzowane na kryjące się słońce. Generalnie to doskonałe miejsce na zrobienie pamiątkowych zdjęć. Udając się wzdłuż wzgórz Pincio, w kierunku hiszpańskiego placu, znajdziemy aleję im. Adama Mickiewicza. Z tego, co pamiętam, mieszkał on przez kilka lat w Rzymie, próbował tutaj zakładać polskie legiony, … z ziemi włoskiej do Polski.


Jak już wspomniałem o hiszpańskim placu, to i o hiszpańskich schodach musze napisać. Zapełnione są one cały dzień, głównie turystami, ale także i rzymską młodzieżą, Wieczorem, na schodach mamy rodzaj pikniku, ludzie piją wino, śpiewają… My byliśmy świadkami happeningu, jakaś grupka rozdawała darmowe przytulania, uściski…



Hmm…, myślę, że plac św. Piotra i Koloseum nocą, mogą być urokliwe, mniej tu ludzi, jakoś tak spokojnie. Na pewno warto udać się także nocą na spacer do zamku anioła, i zatrzymać się na moment na moście aniołów…

Na pewno wiele rzymskich skwerów, z cokołami i fontannami jest dobrym miejscem do posiedzenia. Ja wymieniłem to, co turysta weekendowy mógł wymienić…

Watykan

Już za kilka dni kilka uwag...

Rzym antyczny

Już za kilka dni...

Rzym, kilka praktycznych rad...

Turyn jest całkiem nieźle połączony kolejowo z wiecznym miastem. W ciągu dnia jest kilka bezpośrednich pociągów. Są to połączenia typu InterCity albo EuroStar. Nie widzę między nimi różnicy. Cena jest taka sama, a podróż zajmuję około 6 godzin. Za bilet trzeba zapłacić 60 euro. Jeśli więc ktoś chce odwiedzić wieczne miasto z Polski, to przy odrobinie szczęścia, kupi bilet na samolot tańszy niż bilet kolejowy Turyn-Rzym.

Po raz pierwszy kupowałem bilet, korzystając z automatu na dworcu. Można w nim nawet dokonać rezerwacji odpowiednich miejsc w pociągu. Słabością jest to, że automat nie wydaję reszty, przynajmniej ten, którego używałem. Można jednak płacić kartą.

Pociągiem dojeżdżamy na główną stację w Rzymie - Roma Termini. Przy stacji kolejowej znajduję się duży dworzec autobusowy dla komunikacji miejskiej. Mamy tu także przystanek metra, linia A. Podziemia dworca wypełniają liczne sklepy i butiki.

Co do noclegów, to najpierw próbowaliśmy zarezerwować miejsce w jednym z polskich domów pielgrzyma – prowadzonego przez sławnego ojca Hejmo. Mieszkałem w nim już raz. Było tam nieco spartańsko, ale bardzo tanio, o ile dobrze pamiętam 15 EU od osoby. Niestety na miesiąc przed naszą wizytą, wszystkie miejsca były już zarezerwowane. Można spróbować w paru innych domach pielgrzyma. Ceny w nich są wyraźnie niższe niż w hotelach.

Nasz hotel, a raczej hostel wygooglała moja, żona, był to hostel Alice in Wonderland. Internauci chwalili miejsce i ceny. Miejsce to znaleźć można za pomocą serwisu http://www.hostels.com, za pomocą którego można dokonać rezerwacji. Potrzebna jest karta kredytowa, przy rezerwacji pobrano 21 EU zadatku.

Znaleziony Hostel był w miarę tani, 70 EU za double-room. Mieliśmy duży pokój z dużym łóżkiem małżeńskim. Pokoje hostelu wyglądały tak samo jak były prezentowane na zdjęciach na stronie internetowej. W cenie pokoju wliczone było śniadanie. Łazienka była wspólna na kilku pokoi, choć był chyba także jeden pokój wyposażony we własną łazienkę, ale był on nieco droższy. Generalnie nie było kolejek to łazienki…

Na miejscu okazało się, że hostel Alice mieści się na piątym piętrze dużej kamienicy. I prawdopodobnie kiedyś, były to dwa, może trzy, duże mieszkania, które zostały zaadoptowane na hotelowe pokoje. Na miejscu spotkaliśmy skośnookiego chłopaka, który nie mówił zbyt dobrze po angielsku, a po włosku chyba wcale. Wykonywał on tam wszystkie prace, sprzątał, przyjmował gości, przygotowywał rano śniadanie. Śniadanie było podawane na zasadzie stołu szwedzkiego.

Wychodziliśmy rano, a wracaliśmy wieczorem i nigdy nie spotkaliśmy kogoś innego z obsługi. Dostaliśmy klucze do wszystkich istotnych drzwi wiec nie było potrzeby kontaktu z obsługom. Musze przyznać, że warunki były dobre, w living roomie wisiał telewizor plazmowy, a hostel mieścił się 5 minut piechota od bazyliki św. Jana na Lateranie. Minutę od hostelu znajdował się przystanek metra, linia A, czwarty przystanek od Roma Termini. Do koloseum spacerkiem, można było zajść w 15 minut.

W łazience hostelu znaleźliśmy "polski" szampon, więc nie byliśmy pierwszymi Polakami w tym miejscu. Dwa dni później spotkaliśmy także polskie małżeństwo, które także wynajęło w Alice pokój i nie była to ich pierwsza wizyta w hostelu.

Po powrocie do domu, dostałem maila, z internetowego serwisu hotelowego, gdzie proszono mnie o ocenę warunków hotelowych. Rozumiem, że moja ocena wpływa na wypadkową ocenę hotelu dostępną w tym serwisie.

Co do jedzenia w wiecznym mieście. Moja generalna obserwacja jest taka, że jak wybierzesz miejsce, bar, restaurację, które chwali się, że jest tania, albo jest w takim miejscu, że wygląda, że jest tanio, to albo cię tam oszukają, albo jedzenia jest mało i jest kiepskiej jakości. Jak wiadomo chytry dwa razy traci…

Pierwszego dnia na obiad, kupiliśmy pizze na wynos, była to pizza margeritha, którą bym raczej nazwał kawałkiem ciasta maźniętego sosem pomidorowym. Niby zrobiliśmy deal, bo tanio, ale nawet w pizzy hat mają lepszą pizze, a we Włoszech oczekujemy czegoś więcej…

Wieczorem poszliśmy do restauracji przy samym Watykanie, gdzie była miła i bardzo sprawna obsługa. Danie obiadowe, złożone z trzech rodzajów posiłków na jednym talerzu (np. spaghetti, warzywa grilowane i gulasz), kosztowało 8.80 EU. W restauracji tej serwowano bardzo dobrą kawę, mieli też szeroki wybór deserów. Jedliśmy tam dwa razy i na pewno tam wrócę, jeśli wrócę do Rzymu. W rachunek wliczano tzw. serwis, zdaję się, że 1 EU od osoby, dość uczciwie.

Jedliśmy też w innym miejscu, gdzieś po drugiej stroni Tybru, knajpka położona w jednej z wielu wąskich uliczek, ale było drożej, kelner był jakimś rzymskim cwaniakiem, a jakość jedzenia bardzo niska. Innego dnia jedliśmy na stołówce w muzeach Watykanu, jedzenie beznadziejne, kawa do niczego, a ceny wyższe niż w okolicznych restauracjach.

Najlepsze lody, jakie skosztowaliśmy były na Isoli, malowniczej wyspie na Tybrze. Jest tam mała lodziarnia, sprzedają tylko na wynos. Polecam…


Co do muzeów, to w Rzymie nie kupiliśmy karty muzealnej takiej jak w Piemoncie, ważnej na wszystkie muzea. Zdaję się, że nie ma takiej karty. Można kupić bilet łączony do najbardziej znanych antycznych obiektów. Ale nie wiem czy się to opłaca. My zakupiliśmy bilet łączony do Koloseum, Forum Romanum oraz na wzgórza Palatynu – cena biletu to 12 EU. Bilet jest ważny dwa dni, można jednego dnia wystać się w długiej kolejce do Koloseum, a potem je zwiedzić, a następnego dnia przejść się po wzgórzach Palatynu i Forum Romanum.

Z innych muzeów zwiedziliśmy muzea Watykanu, trzeba spędzić około jednej godziny w długiej kolejce, ale naprawdę warto, cena to 14 EU.

Co do komunikacji miejskiej, to jeśli mieszkasz w centrum i lubisz chodzić, to można do większości znanych miejsc dotrzeć piechotą. Wygodne jest korzystać z metra, cena jednorazowego biletu to 1 EU. Użyteczny może być zakup biletu zintegrowanego. Taki jednodniowy bilet na metro i resztę komunikacji miejskiej kosztuję 4 EU.

Może być zabawnym skorzystanie z jednego z wielu autobusów turystycznych objeżdżających najbardziej znane punkty miasta. Bilet na taką wycieczkę jest ważny 24 h i w zależności od usługodawcy kosztuje 14-16 EU.

W mieście w wielu miejscach znajdziemy przewodniki po polsku. Szczególnie w Watykanie, gdzie na wielu tablicach informacyjnych znajdziemy także uwagi do polskich turystów. Zresztą rodaków spotkamy tutaj wszędzie. Na ulicy via Garibaldi znajduję się kościół polski pod wezwaniem św. Stanisława Kostki. Odprawianych jest tutaj kilka mszy dziennie. Skierowane są one chyba przede wszystkim do emigrantów. Na przeciwko kościoła, po drugiej stronie ulicy znajduję się parkan, na którym znajdziemy wiele ogłoszeń wywieszanych przez Polaków i/lub dla polaków (praca, mieszkania, sprzedam, kupię itp.).

Wejście do wszystkich rzymskich kościołów jest darmowe. Ciekawostką jest opłata za oświetlenie. Jest to sprytny sposób na ściąganie od turystów pieniędzy. Zwykle, aby zrobić dobre zdjęcie potrzeba lepszego oświetlenia. W wielu kościołach stoją automaty, które umożliwiają włączenie światła w danej części kościoła. W sumie jest to dość droga usługa 1 EU za 2 minuty oświetlenia małej części kościoła, np. jakiejś nawy.

Na zakończenie, niech mi będzie wolno zauważyć, że Rzym wypełniony jest setkami naciągaczy, od antycznych rzymian pod Koloseum, pozujących za pieniądze do zdjęcia, do setek samozwańczych przewodników, głównie amerykanów, którzy prawdopodobnie zarabiają w ten sposób na przedłużenie wakacji, czy pobytu we Włoszech. Taki przewodnik bez uprawnień, stoi przed atrakcyjnym obiektem i proponuję oprowadzenie. Możliwe, że tacy oprowadzacze mogą być użyteczni, ale ceny, jakie proponowali były oszołamiające. Chyba trzeba być naiwnym Amerykaninem, aby się skusić.

Susa



Skończyliśmy wycieczkę do Sacra di San Michale około 13-tej, mieliśmy jeszcze pół dnia na zwiedzanie. Widoczność tego dnia była dość kiepska - pogoda była dość barowa. Udaliśmy się na przystanek kolejowy w Sant’Ambrogio. I mimo małego zmęczenia, zdecydowaliśmy się jechać do Susy.

W Sant’Ambrogio mamy bardziej do czynienia z przystankiem kolejowym, niż stacją. Nie ma tu żadnej kasy, ale jest za to automat, w którym zakupiliśmy bilety. Cena 2.50 EU (podobnie jak z Turynu do Sant’Ambrogio). Wnoszę więc, że trasa ta jest traktowana jako podmiejska i każdy bilet kosztuję 2.5 EU. Pojechaliśmy pierwszym możliwym pociągiem w kierunku Susy, nie był to jednak pociąg bezpośredni. Jednak liczyliśmy, że po drodze się gdzieś przesiądziemy.

W sumie w przewodniki nie poświęcają zbyt wielkiej uwagi miasteczku Susa, jechaliśmy, więc bez żadnych oczekiwań.

Dworzec kolejowy w Susie, jest dość obskurny i już dalej nie można stąd odjechać. Nie ma też tu ani kasy, ani automatu na bilety. W pobliżu znajduję się informacja turystyczna, ale tego dnia była nieczynna. Mgła przysłaniała okoliczne szczyty alpejskie.

Znaleźliśmy plan miasteczka, które okazało się urokliwym typowo włoskim osiedlem, w którym mamy dużo wąskich uliczek, a ludzie snują się leniwie, głównie odpoczywają. Napotkaliśmy ludzi nie tyle pracujących, co najwyżej dyskutujących bez końca z sąsiadami.


Najpierw via Roma dotarliśmy do Chiesa del ponte, tutaj znajduję się muzeum Dioscesano. Wspomniana świątynia stoi nad rzeką Dorą, tą samą, która przepływa przez Turyn. Nie wchodziliśmy do muzeum, które wbrew informacji otrzymanych w Turynie, było otwarte.

Udaliśmy się do głównej atrakcji turystycznej - Dumo di San Giusto - pięknie zachowanej (chyba) gotyckiej katedry. Obok katedry znajduję się symbol miasteczka: Porta Savoia. Katedra zrobiła na nas niesamowite wrażenie, większe niż katedra, którą widzieliśmy w Aoście.


Z placu przed katedrą skierowaliśmy się do parku Augusta. Tutaj stoi postument z Augustem trzymającym prawą rękę uniesioną w rzymskim geście. Park leży u podnóża małego pagórka, na szczycie, którego wzniesiony jest antyczny łuk - Arco di Augusto - zbudowany na cześć cesarza przez króla Galów Cottiusa. Od nazwiska tego celtyckiego wodza wzięły nazwę okoliczne Alpy, zwane kotyjskimi.

Nie daleko łuku, znajdziemy resztki akweduktu, oraz zamek Adelajdy, który jest teraz w fazie prac remontowych - wydaje się, ze staje się hotelem.


Przechodząc pod akweduktem dochodzimy do dobrego miejsca widokowego, stąd widać rodzaj drogi z dwu stron ogrodzonej murem, który po części jest chyba jeszcze murem rzymskim. Okolica sprawia wrażenie działek, lub jakiś sadów. Stąd udaliśmy się do ostatniej atrakcji turystycznej Susy - amfiteatru rzymskiego. Idąc tą ciekawą drogą, rodzajem spacerniaka, minęliśmy małą kaplice, w końcu doszliśmy do dobrze zachowanego amfiteatru. Widać, że wciąż jest miejscem spotkań. Jest to duża arena, otoczona wkoło małymi trybunami. Miejsce obdarzone dobrą akustyką, sprawdziliśmy eksperymentalnie.

Z amfiteatru udaliśmy się, inną drogą na dworzec kolejowy, po drodze minęliśmy kościół świętego Franciszka, oraz basen miejski.

Na koniec wycieczki dokonaliśmy małych zakupów. Zakupiliśmy ciasto, będące podobno specjalnością wypiekaną w miasteczku: Foccace di Susa. Okrągłe drożdżowe ciasto posypane cukrem pudrem – slogan reklamowy zachęcający do kupienia ciasta brzmiał: „Il dolce segusino che conquisto i romani”. Naszych podniebień placek nie zdobył, ale zawsze to ciekawe skosztować miejscowego smakołyku.

Zauważyliśmy dużą liczbę sklepów z alkoholem, nastawionych głównie na klientów francuskich. Domyślam się, że tutaj alkohol musi być tańszy niż we Francji. My również zakupiliśmy, co nieco. Kupiliśmy alkohol produkowany w Piemoncie, a właściwie w Turynie, Martini bianco.

Muszę napisać, że Susa to bardzo urokliwe miasteczko, w którym można znaleźć spokój i poczuć klimat średniowiecza, a nawet klimat czasów antycznych.

Nie mogąc zakupić biletów na pociąg, wróciliśmy na gapę, konduktor się nie zjawił…

Sacra di San Michele


Mieliśmy (wraz z moją żoną) ponownie udać się do La Palud (patrz), chcieliśmy przejechać się kolejką linową ze strony włoskiej na stronę francuską. Na dzień przed wyjazdem napisałem maila, aby upewnić się czy kolejka działa i jakie są ceny (jest to dość droga zabawa). Okazało się, że część kolejki pomiędzy ostatnią włoską stacją i pierwszą francuską jest w remoncie.

Ponieważ, zaplanowaliśmy już jednodniowy wyjazd, a ja zdążyłem powiedzieć w pracy, że mnie nie będzie, zaczęliśmy na gwałt szukać innego atrakcyjnego do zobaczenia miejsca. Przypomniałem sobie o dolinie Susa, którą chciałem zobaczyć. Od tygodnia w Turynie było dość mgliście, więc nie wierzyliśmy za bardzo w możliwość zobaczenia szczytów alpejskich, dlatego raczej szukaliśmy czegoś atrakcyjnego „zabytkowo”.


Okazało się, że na zachód od Turynu, kilkanaście, może dwadzieścia, może trzydzieści kilometrów od miasta znajduję się opactwo, które zostało w 1994 r. uznane turystycznym symbolem Piemontu. Jest to sacra di San Michele. Na szczycie o wysokości ponad 900 m.n.p.m zbudowano opactwo, które wygląda tak spektakularnie, że stało się, podobno, znaczącą inspiracją dla Umberto Eco (pisarz ten urodził się całkiem niedaleko bo w drugim co do wielkości mieście Piemontu, Alekssandrii) by napisać „Imię Róży”.


W dużym pośpiechu zaczęliśmy szukać sposobu, w jaki można się dostać do opactwa. W przewodniku Pascala sugerowano podróż samochodem. Na stronie opactwa, znaleźliśmy pewne wskazówki, jak dotrzeć pociągiem, a potem pieszo, wskazówki te okazały się zupełnie niezgodne z rzeczywistością.

Najbliżej położonym miasteczkiem w pobliżu opactwa, skomunikowanym kolejowo z Turynem jest Sant’Ambrogio. Leży ono na trasie do kolejowej do doliny Susa. Jest wiele pociągów podmiejskich które jeżdżą dość często, jednorazowy bilet kosztuje 2.50EU.



Wyruszyliśmy wczesnym rankiem, bowiem opactwo jest otwarte w godzinach przedpołudniowych, a potem popołudniowych. Karty muzealne piemonckie są uznawane i pozwalają na darmowe wejście do opactwa. Po jakiś 30 minutach, może 40, byliśmy w Sant’Ambrogio. Wychodząc ze stacji od razu zrozumieliśmy, dlaczego to opactwo jest tak sławne, jest ono usytuowane na najwyższej górze w okolicy, wzgórze Pirchiriano (965 m.n.p.m), górze niezmiernie stromej. Jest widoczne podobno nawet z Turynu, pod warunkiem, że nie ma smogu w mieście.

Przy stacji był drogowskaz, wskazujący kierunek drogi do opactwa, ale to był jedyny drogowskaz w promieniu jakiś 500 m, zaczęliśmy błądzić po Sant’Ambrogio, nie wiedząc, czy istnieje jakiś szlak do San Michale, czy należy udać się droga asfaltową, okrężną. Znaleźliśmy plan miasteczka, i skierowaliśmy się do miejscowego kościoła. Miałem nadzieję znaleźć tam jakieś dalsze wskazówki.


W pobliżu kościoła pojawiło się ponownie oznakowanie trasy do opactwa. Okazało się, że za kościołem, zaczyna się starożytna trasa mułów, używana kiedyś do transportu żywności. Poszliśmy wzdłuż stromej ścieżki, wzdłuż której umiejscowione były krzyże drogi krzyżowej. Droga krzyżowa kończyła się w małej miejscowości San Pietro, tak 2/3 drogi do opactwa. Po 1.5 h marszu z Sant’Ambrogio byliśmy na szczycie. Niestety było dość mgliście i widok nie był tak spektakularny. Ale i tak było warto.


Opactwo zostało założone w X w. i należało pierwotnie do zakonu Benedyktynów, jest to opactwo pod wezwanie Michała Archanioła, znajduję się ono w połowie drogi pomiędzy świątyniami św Michała Archanioła we Francji (w Normandii) oraz górze świętego Michała w Pulii we Włoszech.



Na miejscu zostaliśmy zaopatrzeni w broszurę po polsku, która opisywała całą udostępnioną trasę turystyczną wewnątrz opactwa. Wchodzi się do niego stromymi schodami umarłych. Na których kiedyś wystawiono ciała zmarłych, by oddać im ostatni hołd. Po przejściu schodów umarłych wyszliśmy na taras, przed bramę do kościoła. Kościół jest umocniony przez wybudowane później łuki wspierające. Wzmocnienia te nadają całej budowli charakterystyczny wygląd.


Kościół jest zachowany w stylu romańskim, znajdziemy tu wiele fresków świętych, oraz sarkofagi z prochami członków rodziny Sabaudów, rodziny królewskiej, rządzącej przez lata w Piemoncie.

Z kościoła wyszliśmy na kolejny dziedziniec, z którego schodami na dół doszliśmy do pozostałości po zniszczonej części opactwa. Jest tu wieża niejakiej pięknej Aldy, która uciekając prze najemnymi żołnierzami skoczyła w przepaść, ale dzięki anielskim mocom szczęśliwie przeżyła upadek. Dziewczyna wierząc w swoją moc, skoczyła raz drugi, jednak ten upadek był śmiertelny. Nigdy nie należ za bardzo naciągać fortuny…



Dziś opactwo należy do państwa włoskiego, zostało oddane we władanie ojcom Rosminianom.

Na zakończenie wizyty wypiliśmy smaczne cappuchino w pobliskim barze, prowadzonym przez bardzo miłe starsze małżeństwo.

Na pewno, gdy będzie doskonała widoczność powrócę do tego miejsca raz jeszcze, bo widoki muszą być powalające.

środa, 17 września 2008

Z CAI w górach

CAI to: Club Alpino Italiano (założony w 1863 r.), klub zrzeszający wszelakiego rodzaju miłośników turystyki i sportów górskich. Zdaje się, że w Turynie ich główna siedziba mieści się w muzeum górskim na wzgórzu Kapucynów. Samo muzeum jest warte odwiedzenia, zawiera bogatą kolekcję przedmiotów i zdjęć związanych z Alpami, ale także i z Himalajami. Na dachu muzeum znajduję się taras widokowy, z którego, zakładając, że mamy dobrą pogodę, rozpościera się widok na Turyn i okoliczne szczyty Alpejskie, pisząc okoliczne mam na myśli te w promieniu 100 km.

Nie o muzeum górskim mam jednak zamiar napisać, a o wyprawie w góry z CAI. O istnieniu tego klubu dowiedziałem się od kolegi z pracy, który od kilku lat się wspina, a swą górską przygodę, zaczął z CAI. Ten klub organizuję przeróżnego rodzaju kursy, wycieczki, wyjazdy związane ze górami i sportami górskimi.


I tak można uczestniczyć w kursach wspinaczki letniej, a także i zimowej (oni mówią lodowej), na różnych poziomach. Kursy zaczynają się jesieniom. Organizują kursy na przewodników górskich, ale także kursy dla zwykłych turystów. Wiem, że organizują także szkolenia narciarskie na różnym poziomie, między innymi kurs narciarstwa ekstremalnego, głównie polegającego na wspinaczce, a dopiero potem na zjeździe.

Z tego, co wiem to członkiem CAI może zostać prawie każdy, płaci się niewielką, roczną składkę. CAI w Turynie działa niezmiernie prężnie, każdego tygodnia, któraś z grup organizuję wypad w góry, jedno lub dwu dniowy. Każdy wypad jest opisany i zamieszczony w rocznym programie, można, zatem wybrać sobie z bogatej oferty coś dla siebie, o odpowiednim stopniu trudności. Dzień przed wyjściem, zainteresowani uczestnicy zbierają się w muzeum górskim na prezentacji trasy. Swój udział zgłasza się organizatorowi, który wykupuje zbiorowe ubezpieczenie, w moim wypadku, to było około 3 EU na głowę. Wyjazd w góry zaplanowany jest na wczesny ranek. W przypadku mojego wypadu była to godzina 6.00 rano. Ludzie przyjeżdżają w umówione miejsce, część swoimi samochodami, ci, którzy nie mają swojego środka lokomocji zabierani są przez tych, którzy mają miejsca w samochodzie. Na koniec wycieczki, po prostu składasz się na paliwo, koszty są, więc nie wielkie. Moja wycieczka kosztowała mnie 7 EU.

Ja miałem okazje wziąć udział w wyprawie do doliny d'Ayas (patrz mapka), w rejonie Doliny Aosty, docelowo mieliśmy wejść na szczyt Corno Bussola (3023 m.n.p.m). Trasa średnio-trudna. Wspomniany kolega z pracy skontaktował mnie z dziewczyną (Luciom), która współorganizowała wyjście. Kolega nie mógł uczestniczyć w wycieczce, więc przyznaję, że obawiałem się trochę, że nie znając kompletnie nikogo z grupy, nawet ich wcześniej nie spotkałem i nie mówiąc po włosku, mogę mieć problemy z komunikacją.

Zbieraliśmy się o 6.00 rano przy jednym ze skrzyżowań w północo-zachodniej części miasta (nazywają to miejsce Mafei). Jest to stałe miejsce spotkań. Zostałem zabrany do jednego z kilku samochodów (jechaliśmy w 4 osoby). Wyruszyliśmy do Doliny Aosty. Niestety pogoda była kiepska, od kilku dni padało, tego poranka również. Po dwu, godzinach (z obowiązkową przerwą na kawę) dotarliśmy do parkingu, z którego wyruszyliśmy na Corno Busola. Startowaliśmy z poziomu 1815 m.n.p.m. Od tygodnia, może dwóch było dość zimno i wiadomo było, że od 2400 m.n.p.m. jest w górach śnieg. Początkowo szliśmy droga wzdłuż doliny. Droga była dość przyjemna, a tempo dość relaksacyjne. Szefem grupy był niejaki Ruben, bardzo miły gość, on prowadził, a grupę zamykała jakaś inna osoba, której nie poznałem. Mieli oni krótkofalówki, więc byliśmy dość profesjonalnie zabezpieczeni. Musze powiedzieć, że w Polsce trasy są o wiele lepiej oznaczone, tutaj co jakiś czas spotykaliśmy drogowskaz, ale pomiędzy znakami nie spotykałem zbyt wielu pomocnych oznakowań, należy mięć więc dość dobrą orientację i potrafić dobrze czytać mapy.

Ludzie byli bardzo otwarci, każdy starał się ze mną zamienić, choć parę słów. Jak na Włochów to było to dość niezwykłe zachowanie – mają oni bowiem narodowy wstręt do mówienia w obcych językach. Niestety od jakiś 2000 m.n.p.m, szliśmy w chmurze, w małym deszczu, który wyżej zamienił się w śnieg z deszczem. Szefostwo grupy zdecydowało się na dojście tylko do dwu stawów, na wysokość 2500, może 2600 m.n.p.m. Później się dowiedziałem, że dwie dziewczyny poszły na szczyt, i go zdobyły (pokazywały zdjęcia), więc wejście było możliwe, choć widoki były żadne.

Generalnie, w pewnym momencie grupa głównie rozmawiała o „polencie” – tradycyjnej górskiej, a może bardziej piemonckiej potrawie, robionej, zdaje się, że z kukurydzy, przypominającej kaszkę mannę. Na ową

polente zeszliśmy do schroniska, położonego na wysokości naszych Rysów (2440m). Schronisko było nieźle utrzymane, a bar serwował jedzenie smaczne i podane z zachowaniem dobrych włoskich restauracyjnych standardów.

Można było wybrać z pośród trzech rodzajów polenty: z kiełbasą, z duszonymi papryczkami (peperoni) oraz roztopionym na wierzchu żółtym serem. Trochę przypadkowo zamówiłem z peperoni. Sama polenta była dość dla mnie mdła i zapychająca, ale podobno rarytasem jest polenta z roztopionym żółtym serem. Może następnym razem spróbuję...

Włąścicielka schroniska zaoferowała nam też darmową grappę, namówiono mnie na spróbowanie expresso z grappą. Już w Turynie zauważyłem, że ludzie w barach często łączą kawę z alkoholem, spróbowałem i musze powiedzieć, że mi nawet smakowało.

O godzinie 18 byliśmy z powrotem w Turynie. Byłem lekko zmęczony, ale zadowolony i poznałem grupę bardzo miłych ludzi…

niedziela, 13 lipca 2008

Akwarium w Genui

Jedną z największych atrakcji Genui jest akwarium: "Aquarium di Genova". Zbudowane w roku 1992 z okazji 500 lat odkrycia przez Kolumba Ameryki i z okazji Expo 92. Do pełnego użytku akwarium zostało oddane w roku 1993. Jest do pod względem liczby odwiedzających druga instytucja turystyczna we Włoszech - około 1 200 000 odwiedzających rocznie.

Podobno jest to największe akwarium w Europie, w każdym razie pod względem zgromadzonej w nim wody. Akwarium mieści się w porcie Antico. Większa część budynku została zaprojektowana z formie kontenerów, około 1/3, może 1/4 ekspozycji umieszczona zostało na zacumowanym na stałe do budynku kontenerowcu.

Akwarium znajduję się niedaleko dworca kolejowego Stazione Principe, jakieś 15 minut spacerkiem. Nie warto więc wynajmować różnego rodzaju transportu turystycznego, ciuchcie, autobus itp. (nawet 5 EU przejażdżka).

W akwarium zgromadzono około 600 gatunków zwierząt: ryb, płazów i ssaków. Wszystkich zwierząt jest jakieś 6 000. Ceny biletów są dość wysokie. Standardowe wejście kosztuję 19 EU. Ale jeśli chcesz obejrzeć dodatkową tropikalną ekspozycję, musisz zapłacić więcej. Można kupić łączony bilet do pobliskiego muzeum morskiego oraz pobliskiej kuli tropikalnej, cena to 30EU!

Akwarium jest nieźle zorganizowane i pomyślane, trudno jest się zgubić. Podąża się wyznaczoną trasą. Przy wejściu, czy chcesz czy nie chcesz, zrobią ci zdjęcie z maskotką (delfinem), zdjęcie to można odebrać po uiszczeniu opłaty przy wyjściu (kiczowata usługa).

Małym problem jest mentalność włoskich turystów, którzy okupują niektóre ekspozycje w taki sposób, że trudno je obejrzeć. Włosi mają naturę gromadną, więc jeśli trzy osoby stoją w jednym punkcie, to po chwili w tym punkcie stoi 20 osób, nie ważne czy obserwowane zwierze, eksponat jest interesujący czy nie;) Zwykle wystarczy opuścić taka grupę przesunąć sie o dwa metry, by lepiej ów eksponat zobaczyć, no ale Włocha nie przekonasz;)...

Największą atrakcją akwarium są delfiny (tylko trzy) oraz foki, rekiny i pingwiny. Wszystkie zwierzęta oglądamy z poziom dna, delfiny i pingwiny można zobaczyć też "z lądu" ale zza szyby ;(.

W jednym z dużych kontenerów, są płytkie akwaria z płaszczkami, które chyba są niegroźne, można zanurzyć rękę w wodzie i pogłaskać płaszczkę po grzbiecie.

Wychodząc z muzeum przechodzimy w sposób płynny do centrum handlowo-usługowego. Są to drobne butiki z pamiątkami, jest też samoobsługowy bar, ale uwaga, jest drożej niż w okolicznych pizzeriach i kebabach...

Akwarium to robi dobre wrażenie, choć cena biletu jest kolosalna, zdaje się większa niż za zwiedzanie akwarium w Chicago, które, jest znacznie większe i posiada większą ilość najbardziej spektakularnych gatunków tj. delfiny orki, foki. Tam zobaczymy nawet ośmiornice...

Moja generalna uwaga jest taka, że Genueńczycy zupełnie nie zmienili swoje kupieckiej mentalności, więc głównie chcą zarobić. Wraz z biletem nie dostaniemy nawet mapki akwarium. Musimy wydać 2.50 EU za dodatkowy przewodnik, niestety choć zauważyłem wielu polskich turystów, przewodnika po polsku nie dostaniemy;). W trakcie zwiedzania, musimy przejść przez dwa sklepy z pamiątkami, niestety nie da sie ich obejść. Ach ci Genueńczycy...